Z życiowych osiągnięć, to „pracowałem” przy #wiedzmin3 czyli wysryw z kategorii #januszebiznesu i #coolstory
Jest to sto procent legitne wyznanie, nie ma żadnego haczyka, chociaż jednocześnie nie do końca to, co pewnie chciałaby usłyszeć niektóre osoby. Otóż z samą grą, od strony IT, nie miałem nic wspólnego — zapierdalałem natomiast tuż po maturze w tłoczni płyt, gdzie, uwaga, tłoczono płyty (no way!) z wieśkiem. Dodatkowo, przyjmowano w kurwę dużo towaru z Chin, z którego składaliśmy potem edycje kolekcjonerskie.
Mieliśmy więc dostęp do gotowego wydania gry, na tygodnie przed premierą. Płyta, pudełko, obwolutka, takie tam bzdety.
Ciekawsza jednak była kolekcjonerka.
Wszystko było top sikret, czyli innymi słowy, wieśkiem zajmowała się starannie wyselekcjonowana grupa około 50 osób. Chodziło o zaufanie do nich, żeby nikt nie wyniósł żadnej płyty (chuja by to dało, bo wymagało to aktywacji przez neta, co nie było możliwe przed premierą, no i pozwalało namierzyć złodzieja), ale co najważniejsze – nie wygadał się, co będzie w edycji kolekcjonerskiej, nie zrobił zdjęcia, nie sprzedał informacji, nie wyniósł w majtkach jakiegoś łańcuszka z limitowanej edycji za ileś tam set cebulionów.
Przed wejściem na halę, obowiązkowe ściąganie bluz, butów i tym podobnych, potem wykrywacz metalu jak na lotnisku. Żadnych telefonów, urządzeń elektronicznych, nawet zegarków. Ogólnie zabezpieczenia jak w NASA, ale po drugim dniu rozgryzłem system i rutynę, sprawdzając czy można przemycić zegarek. Czułem się jak Władek Niwiński w „Polskich drogach”, który za okupacji niemieckiej bawił się w konspirację i robił różne brzydkie numery Gestapo i SS, a to jakaś kontrabanda, a to przemyt, a to ruchanie bratanicy kolejarza. W zasadzie jakbym chciał, to bym wyniósł pewnie nawet figurkę Geralta.
Zanim się podjęliśmy zadania, dostaliśmy dwa różne pisma do podpisania, coś o tajemnicy służbowej, i coś o rozumieniu konsekwencji za złamanie tajemnicy przedsiębiorstwa.
Ugułem, jest trochę do opowiadania, ale nie chcę mi się strzępić ryja, bo i tak nikogo to nie obchodzi.
Mogę natomiast napisać, że to była moja pierwsza gównopraca tymczasowa w okresie gap yearu miedzy maturą a studiami. Robota przypominała obóz pracy, a wypłata — pieniądze od babci na święta. Pracowałem tam więc miesiąc, akurat załapując się na wiedźmina.
Jeśli ktoś miał uszkodzoną folię na pudełku, to najprawdopodobniej moja robota. Jeśli figurka miała defekt, również raczej moja wina.
Samej figurki nie widzieliśmy teoretycznie, bo była w takich opakowaniach styropianowych. Między dwoma połówkami tego opakowania, była szpara przez którą można było zobaczyć kawałek. Ale widzieliśmy (prawie) całość, bo jedna typiara upuściła paczkę i się rozpierdoliła figurka w środku. Musieliśmy to więc tak czy inaczej otworzyć. Wszystko było okej, poza jakąś drobną wadą, no ale wiadomo, poszło na przemiał. Była beka, bo podobno tak oszczędzano na tej robocie, że zamówiono dokładnie tyle figurek, ile było potrzebnych. Nie mogły się żadne więc rozjebać. Jak się to skończyło, szczerze mówiąc nie wiem.
W jednej z palet z Chin, Żółte umieściły niespodziankę. Była jakaś karteczka z chińskimi napisami pisanymi odręcznie ołówkiem, oraz fajny nożyk. Zrobiliśmy z kumplem deal i podzieliliśmy się łupem. On wziął kartkę, miał przetłumaczyć w domu w necie i dać znać co tam napisali. Ja wziąłem nożyk. Co tam było napisane, nie wiem, bo nie widziałem go kilka dni, a potem i tak się zwolniłem.
Po kilku dniach tego zadania specjalnego, laska z kadry menadżerskiej pogratulowała nam oficjalnie, wręczając po batonie Grześku i butelce Tymbarka. Miały być premię pieniężne, dali słodycze jak w przedszkolu, za równowartość 5 złotych. Myślałem, że wypierdole typiarze w papę (bynajmniej nie dłonią, ale słowem mówionym), ale stwierdziłem, ze nie warto strzępić ryja, bo i tak za 2 dni mnie tu nie bedze, a premie były obiecane na gębę, więc nie było się formalnie o co upominać.
Figurek ile przeładowałem, było w kurwę, do dziś bolą mnie plecy jak widzę obrazek wiedzmina, a jak figurkę, to dostaję palpitacji. Raz prawie zszedłem na zawał kiedy spacerując po krakowskim Saturnie w Galerii Krakowskiej (teraz jest tam jakiś Media Markt chyba), zobaczyłem powiększoną figurę z tej edycji kolekcjonerskiej, w skali bodaj 1:1 do rozmiarów człowieka. Stoi tam chyba do dziś. Myślałem, że przydupczę w to z półobrotu.
Jedyny plus tej roboty to taki, że fajnie czytało się analizy w prasie zagranicznej czy polskiej, wszystkich jutuberów, portali gejmingowych itp, gdzie robiono symulacje, co może być w wersji kolekcjonerskiej i jak może wyglądać figurka (bodaj chyba tylko to puścili do prasy twórcy, że jakaś tam ma być). Codziennie też sprawdzaliśmy przed robotą „notowania giełdowe”, gdzie na różnych allegroszach czy podobnych portalach, sprzedawano edycję kolekcjonerską jeszcze przed wydaniem gry, na zasadzie że osoba prywatna odsprzeda swoją własność komuś innemu, jak już ją dostanie. Niektóre debile kupowały w preorderze po 20 takich wersji i na allegro wystawiali z przebiciem połowy ceny. Sprawdzaliśmy więc notowania, czy urusło, czy spadło, porównywaliśmy z podobnymi ofertami zagranicą, a potem jak na magazynie rzucaliśmy paczkami z wieśkiem (kto robił na magazynie, ten wie że WSZĘDZIE się tak robi xD) to liczyliśmy, ile nam pieniędzy przez dłonie przechodzi i kiedy opłaca się hipotetycznie ryzykować podpierdolenie paczki za bramę.
Ugułem, gra Wiedźmin w wersji jej fizycznej materializacji, powstawała tradycyjnie w atmosferze ruchania w dupę, wyzysku i januszostwa. Czyli jak to w Polsce.
Ugułem nr 2, to nie wiem czy czasami te papiery które wtedy podpisywałem, nie obowiązują do dziś, więc w razie czego nie dzwońcie na bagiety, bo zgniję w pierdlu w sztumie.